Martwa natura temperą a olejna

Kiedy po raz pierwszy miałam namalować martwą naturę, nie wiedziałam, od czego zacząć. Przedmiotów było mnóstwo i nie bardzo wiedziałam, jak je rozmieścić na papierze. Bo pierwszą martwą naturę miałam namalować temperą. Było to kilka glinianych naczyń rozrzuconych na stole.

Najważniejsze okazało się odmierzenie wielkości kompozycji za pomocą ołówka i określenie tych proporcji na brystolu. Było to coś w rodzaju skalowania: ile długości odcinka na ołówku (wyciąga się rękę z pionowo ustawionym ołówkiem „przykładając” go do kompozycji z pewnej odległości – na ołówku wyznaczamy sobie odcinek jaki zajmuje kompozycja w pionie, a potem to samo w poziomie.I te wielkości odwzorowujemy na rysunku). Chyba nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.

Tak samo można sobie odmierzyć wszystkie odległości przedmiotów od siebie, i zarys martwej natury gotowy. Ale sam rysunek, a nawet kolory to nie wszystko. Najważniejsze okazało się określenie, skąd pada światło, by nie namalować wszystkiego zbyt płasko.

Jakoś udało mi się zróżnicować mnóstwo brunatnych, łososiowych i pomarańczowych naczyń, a odbicia światła zaznaczyłam dodatkowo za pomocą bieli. Nie było to do końca to, co chciałam uzyskać, ale jak na pierwszą pracę było dość dobre. Widzę, że zupełnie zapomniałam o cieniach pod dzbankami, ale przynajmniej udało się zróżnicować całą tą masę gliny.

Potem malowałam tymi samymi farbami szklane naczynia, ale co najważniejsze -po raz pierwszy zobaczyłam tak naprawdę światło. I ta świadomość pozwoliła mi zapomnieć o całej tej mordędze ze skalowaniem, oddaniem kształtów butelek, bo skupiłam się na grubości szkła i tym, jak światło przenika przez ścianki. Zobaczyłam wszystkie odbicia kolorów i załamanie światła w wodzie. Cienie pod butelkami były już nieco lepsze, ale najlepszy był fakt, że zupełnie nieświadomie i skupiając się wyłącznie na kwestii światła udało mi się świetnie zróżnicować tło zarówno w partii ścian, jak i blatu stołu. Tkanina wyszła mi słabo, ale faktem też było, że twarde sztywne płótno nie dawało wielkiego pola do popisu.

Tamte prace malowałam w szkole, a jako pracę domową miałam namalować martwą naturę i tak powstała „Martwa natura z perłami”.  Ponieważ miałam tylko płytę pilśniowa, która zagruntowałam w dodatku tylko raz, malowało mi się na niej bardzo ciężko i zużyłam mnóstwo farby do pokrycia białych plam po fakturowanej stronie płyty. Mimo to udało mi się całkiem nieźle namalować jabłka i tytułowe perły. Wazon i inne naczynia też poszły mi całkiem nieźle po ciężkim szkoleniu we wspomnianym powyżej temacie gliny. Pierwsza przymiarka do kwiatków – nieśmiertelników i gipsówki wypadła zadowalająco, ale kiepsko poszło mi z tkaniną – ciężkie, mało zróżnicowane kolory i trudności w namalowaniu i zróżnicowaniu fałd draperii sprawiają, że obraz wydaje się być płaski i nieciekawy.

Po jakimś czasie postanowiłam namalować te same naczynia już na płycie uilamowej. Od razu widać, że malowało mi się dużo lepiej, lżej i w ogóle jakoś radośniej. Jabłka wyszły jak żywe i nawet tkaninowe tło jest lepsze, choć ciągle za mocne i za ciężkie, a tkanina pod naczyniami też zostawia sporo do poprawy. Ale cienie są już dużo lepsze i serwis mamy udokumentowany jak należy 😉

W szkole ponownie wypłynął temat martwej natury, tym razem z dzbankami różniącymi się materiałem, z którego zostały wykonane. Najfajniej wyszedł mi szmaragdowy dzbanek z błyszczącej ceramiki, który bardzo mi się podobał; całkiem dobrze też oliwkowe gliniane naczynie. Najwyraźniej trzeba parę razy powtórzyć temat, by osiągnąć lepsze wyniki. Nieco słabiej wyszedł mi porcelanowy mlecznik, bo nie wiedziałam , czym złamać jego czystą biel, a jabłko wyszło mi jak kolorowa piłka, no i oliwkowe draperie ciągle słabo…. Za to szara tkanina na stole była dużo lepsza za sprawą cierpliwego cieniowania – również kilkoma kolorami użytymi przy malowaniu innych elementów. Zrozumiałam też, że tło powinno być mniej intensywne niż reszta.

Po kilku miesiącach malowania kwiatów i w ogóle zajmowania się innymi rzeczami, w przypływie natchnienia namalowałam na płycie „Martwą naturę z zegarem”. Najwyraźniej temat zarówno tła, jak i draperii przemyślał się przez ten czas sam, i udało mi się je namalować i wycieniować naprawdę dobrze, w dodatku bez żadnego wysiłku.. Tematem było kilka przedmiotów ze szkła oplecionych pędami domowego kwiatka- hoji. Stara lampa  naftowa  i liście malowały mi się spokojnie i bez żadnych kłopotów, nawet odbicia szkła w lusterku lampy i cieniowanie liści nie sprawiały mi kłopotów. Super wyszedł mi pierwszoplanowy kieliszek z żółtego szkła, za którego przebija stojący z tyłu zegar. Był on również szklany, z podstawą z błyszczącego czarnego twardego plastiku, wiśniową tarczą ukrytą za kolejnym szkłem i imponującą koroną udającą kryształ. I tutaj poległam. Nijak nie udawało mi się zróżnicować refleksów krzyształo-szkła, choć cyferblat, wskazówki i nawet złocenia wyszły idealnie…

Po kolejnej, naprawdę długiej tym razem przerwie w malowaniu postanowiłam ponownie zacząć tak jakby od początku, czyli znowu od martwej natury. Tym razem były to jabłka, metalowy dzbanek, szklana karafka z domową nalewką i gruszki.

Lubiłam malować owoce, wyszły mi więc bez najmniejszego kłopotu. Najwięcej trudności miałam z cieniowaniem szklanej karafki za pomocą farb olejnych – jednak długa przerwa dala się we znaki, a szkło wymaga wprawy. Natomiast bardzo dobrze, choć chyba aż za mocno udało mi się wycieniować draperie, w czym wydatnie pomogło mi studiowanie dzieł starych mistrzów. Trudno też było cieniować tło, i ciężko było dobrać do niego kolory, ponieważ chciałam, by obraz utrzymany był w brązach.

Po ponownym zanurzeniu się w temacie kwiatów, które malowałam w coraz jaśniejszych barwach, chciałam zobaczyć, jaka będzie różnica w ujęciu tego samego tematu, ale namalowanego tym razem nie na płycie, a na płótnie i za pomocą zupełnie innych kolorów. Tym razem chciałam, by wszystko było utrzymane w ciepłych, złocistych, a przy tym jasnych kolorach. I ponownie najwięcej kłopotu miałam z draperiami, ponieważ jakoś nie udawało mi się uchwycić perspektywy: tkanina miała być przecież na drugim planie, a nie na pierwszym. Tymczasem na pierwszy plan wysuwało się nawet fajnie wycieniowane tło…ręce mi opadały i tymczasowo porzuciłam próbę dokończenia pracy aż do czasu znalezienia rozwiązania, czyli ponownego douczenia się :/

Jednak skuszona tematem i nowymi kolorami, które odsłaniały przede mną nowe możliwości – również za sprawą zmiany techniki – postanowiłam namalować bardziej nowoczesną martwą naturę utrzymaną tym razem w czerwieniach. Całość malowałam szpachelką, co sprawiło mi sporo frajdy. By wszystkie odcienie nie zlewały się zupełnie, dodałam mały kontrapunkt  postaci zieleni. Całość jest bardzo soczysta, i przyznaję, że zachęca do skosztowania nalewki 😉

Jedynie orzechy jakoś się w tym wszystkim tracą – myślę, że powinny być nieco większe i bardziej wykontrastowane. A tło może jednak słabsze. Ale muszę przyznać, że takie mi się po prostu podoba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *