Ku mojej wielkiej radości, niedawno odnalazłam parę prac na płycie, które uznałam za bezpowrotnie zaginione. Co prawda przetrwały już tylko w wersji cyfrowej, ale te akurat lubiłam bardzo, więc uznałam, że lepsza taka pamiątka niż żadna. To portrety zwierząt, które uwielbiam i bardzo cenię do dziś.
Z wielką przyjemnością namalowałam przed laty niewielki obrazek przedstawiający sympatycznego biało-brązowo-czarnego kundelka z dłuższym włosem i nieco oklapniętymi uszami. Był cudowny.
Malowałam go oczywiście ze zdjęcia, bo jednak z żywym stworzeniem nie dałabym sobie rady. Ale wyszedł idealnie. Jako tło posłużyła mi wypróbowana mieszanka ultramaryny, błękitu pruskiego, zieleni chromowej oraz żółtej i złotej ochry. Oczywiście rozjaśniałam je odpowiednio bielą tytanową i cynkową. Tło, choć bardzo ciemne, znakomicie wydobywało sylwetkę zwierzęcia. Samego pieska namalowałam używając bieli tytanowej, czerni, ochry złotej, sieny palonej i znowu bieli cynkowej.
Natomiast kotek już w zamierzeniu miał powstać na jasnym tle przypominającym zarys niedalekiego lasu, z prześwitującym błękitem nieba. Samo zwierzątko namalowałam przy użyciu podobnych kolorów co pieska, dodając żółtą ochrę:
Chcąc użyć większej gamy kolorów, namalowałam jeszcze barwne motyle, jakie widywałam nad łąką za domem. Choć same motyle wyszły mi, moim zdaniem, doskonale,
to jednak zaczęłam mieć kłopoty z ich odpowiednim cieniowaniem, by nie zlewały się z tłem. Jeszcze długo nie wiedziałam, jak to zrobić. No cóż, wygląda na to, że takie umiejętności przychodzą dopiero z czasem… ale o tym napiszę może innym razem…